W tej sytuacji wielu restauratorów zdecydowało się postawić wszystko na jedną kartę i mimo zakazów otworzyć lokale dla gości stacjonarnych. Jak przekonują, tylko dzięki wspólnemu działaniu możliwe będzie zniesienie ograniczeń i powrót do normalności.
Fryzjer wiodący lud na barykady
Impulsem do ogólnopolskiej akcji #OtwieraMY, jak i wielu innych podobnych działań na terenie całego kraju był wyrok wydany w sprawie fryzjera z Opola, który otworzył swój zakład wiosną zeszłego roku w trakcie lockdownu. Sanepid nałożył na przedsiębiorcę karę 10 tys. złotych i nakazał zamknięcie lokalu.
Mężczyzna kary nie przyjął i postanowił dochodzić swoich praw w sądzie. Ten zaś orzekł, że ograniczenia wprowadzane na mocy rozporządzenia są bezprawne i aby lockdown był prawomocny, należy wprowadzić najpierw stan klęski żywiołowej. Wtedy jednak należałoby wprowadzać ograniczenia na mocy ustawy, nie zaś rozporządzenia, jak miało to miejsce wiosną 2020 roku.
– Daliśmy się zwodzić uspokajającej narracji premiera i innych przedstawicieli rządu, którzy twierdzili, że „nikogo nie zostawią bez pomocy”. Teraz sprawa wygląda zupełnie inaczej, bo mamy jasny przekaz od niezawisłego sądu potwierdzający nasz tok rozumowania – mówi Marcin Krysiński, współwłaściciel sieci restauracji Mihiderka posiadającej lokale w Krakowie, Gliwicach, Katowicach, Tychach oraz Zabrzu.
7 stycznia sieć ogłosiła, że bardzo poważnie zastanawia się nad przywróceniem w lokalach „możliwości konsumpcji na miejscu”.
„Widzimy, że można”
Takich odważnych jest znacznie więcej. Na potrzeby tekstu skontaktowaliśmy się z kilkoma przedsiębiorcami, którzy otwarcie deklarują powrót do normalnej działalności lub już to zrobili. Restauratorzy nie ukrywają, że na ich decyzję wpływ ma przede wszystkim tragiczna sytuacja, w której się znaleźli, ale także fakt, że coraz więcej osób postanawia przeciwstawić się obowiązującym ograniczeniom.
– Już dłużej nie wytrzymamy, stąd ta decyzja. Zamykanie nas przez rząd jest nielegalne. Mamy koszty które musimy ponosić co miesiąc: leasing, czynsz, ZUS i nikt nam nie odpuszcza. Jak nie otworzymy, to padniemy, a zainwestowaliśmy nasze oszczędności życia. Jeśli rząd dałby nam i naszym pracownikom zabezpieczenie, to byśmy się ich słuchali, ale w tym wypadku szukamy możliwości, by normalnie funkcjonować. Widzimy też po innych lokalach, które ryzykują, że można – przyznaje Tomasz Nowak, właściciel marki kawiarnio-cukierni Sweet Home Silesia.
I rzeczywiście, swoje drzwi postanowiły otworzyć już nie tylko restauracje w dużych miastach. Bunt w pierwszej kolejności zapowiadają przede wszystkim właściciele klubów nocnych, dyskotek, pubów i małych restauracji. Każdego dnia grono restauratorów skłonnych do zignorowania obostrzeń powiększa się. Na stronie newsmapa.pl/biznes można znaleźć adresy „zbuntowanych” lokali w całej Polsce. Jest to tylko jedna z inicjatyw w ramach nieformalnej akcji #OtwieraMY.
Pokaz siły
Część przedsiębiorców deklaruje otwarcie dla klientów już w ten weekend. Część, tak jak restauracja Trzech Braci w Cieszynie, funkcjonuje już od kilku dni. Zrobiło się o niej głośno, gdy w dniu otwarcia skierowano do niej kilka radiowozów policji. Mundurowi wylegitymowali obecnych w lokalu, ale mandatu w związku z otwarciem w trakcie lockdownu nie nałożyli.
– Przypuszczamy że chodziło o to, by pokazać siłę i nas zastraszyć. Na nas policja nie nałożyła żadnego mandatu. Czuliśmy się solidarni w trudnych momentach, gdy ludzie umierali, było dużo zachorowań. Ale nie mogliśmy być zamknięci w nieskończoność bez żadnej pomocy ze strony państwa. Dlaczego ja mam we własnym kraju kombinować, by zarobić na jedzenie? Proszę zapytać, czy kogoś interesowało, że kazano nam zapłacić w zeszłym roku koncesję, z której przez pół roku nie mogliśmy korzystać? Co więcej, w tym roku, mimo, że rząd zamknął lokale do końca stycznia koncesję też musimy zapłacić. Od nas wymaga się, byśmy płacili wszystkie opłaty, jednocześnie zamyka się nam biznes – mówi Tomasz Kwiek, właściciel restauracji U Trzech Braci.
Jest akcja, będzie reakcja?
Ci, którzy wbrew zakazom postanowią otworzyć swoje lokale, muszą liczyć się z podobną reakcją ze strony policji i sanepidu.
– Czy się boimy służb i sanepidu? Pewnie, że tak. Tyle, że teraz walczymy nie tylko o siebie, ale i o naszych pracowników i ich rodziny. Każdy ma życie i kredyty. Nasza decyzja jest aktem desperacji. Otwarcie lokalu kosztowało nas wiele zaangażowania, i fizycznego, i materialnego. Jako nowopowstała firma nie możemy liczyć na żadną pomoc od państwa – wyjaśnia Izabela Nowak z restauracji Buongiorno w Koszalinie.
To właśnie jedno z miejsc, które zdecydowało się na powrót do obsługiwania klientów stacjonarnych z zachowaniem środków bezpieczeństwa i higieny sanitarnej.
30 tysięcy złotych kary za otwarcie
Nie według wszystkich jednak akcje takie jak #Otwieramy to dobry sposób walki o miejsca pracy.
– Jako gastronomia niekoniecznie musimy się bać policji i państwa. Podlegamy natomiast również pod sanepid. W momencie, gdy ktoś dołącza do takiej akcji naraża się na kontrolę sanepidowską, a inspektor ma bardzo duże możliwości znalezienia jakiegoś uchybienia. To może być kilka tysięcy, ale równie dobrze może być trzydzieści tysięcy złotych kary. Nie możemy odmówić jej przyjęcia, a jest ona pobierana automatycznie za każdy dzień łamania obostrzeń. To, że niektórzy restauratorzy, o których jest dziś głośno w mediach tego nie doświadczają, nie znaczy, że kara nie zostanie nałożona. Inspektor sporządza notatkę i ma 5 lat na wydanie decyzji. Nie musi już potem konsultować się z właścicielem restauracji – tłumaczy Adrian Maruszak ze Stowarzyszenia Właścicieli Małej Gastronomii.
Nawet, jeśli uważamy wprowadzony lockdown za niekonstytucyjny – a za taki uważa go także Adrian Maruszak – to sanepid i tak ma prawo pobrać nałożone na nas kary automatycznie. Dodatkowo, o ile restauracja zostanie zamknięta z powodu uchybień sanitarnych, czeka nas także sporo wydatków związanych z badaniami, które będziemy musieli wykonać, by móc ponownie otworzyć lokal.
Górale: „Stoją za mną duchy moich przodków”
Akcja #OtwieraMY to nie jedyna inicjatywa, która ma na celu zniesienie obowiązującego lock downu.
– Czy zgadzasz się na respektowanie nakazów, zakazów i ograniczeń praw i wolności obywatelskich wprowadzonych wbrew ustawom i Konstytucji RP poprzez rozporządzenia Rady Ministrów w związku ze stanem epidemii? – takie pytanie chcą zadać inicjatorzy referendum w Karpaczu mieszkańcom miasta. Mało prawdopodobne by doprowadziło ono do zniesienia lockdownu, to jednak nie zniechęca przedsiębiorców walczących o prawo do otwarcia biznesów.
Podobne nastroje panują też na Podhalu.
– Stoję tutaj sam, a jestem pewien, że stoją za mną duchy moich przodków, a może te rycerze z Giewontu też za mną staną? Jak chcecie sobie zamykać hotele i co tam chcecie, wszystkie swoje biznesy, to sobie zamykajcie, ale od naszych wam wara! Wolny, nie pozwalam! – mówi Sebastian Pitoń z inicjatywy Góralskie Veto.
W krótkim filmie z panoramą Tatr w tle przekonuje, że rząd nie ma prawa ograniczać wolności gospodarczej nawet w trakcie pandemii. Zachęca do tego, by otwierać zamknięte sklepy, restauracje czy pensjonaty. Sprzeciw górali, zdaniem lidera buntu ma mieć charakter masowy i doprowadzić do zmian nie tylko w Polsce, ale być może także Europie.
Mamy serdecznie dość
Zdesperowanie i zniecierpliwienie polskich przedsiębiorców nie oznacza jednak, że chcą oni ruszyć na sejm z ciupagami. Jak podkreślają praktycznie wszyscy restauratorzy, z którymi rozmawialiśmy, chodzi o jedynie o możliwość powrotu do pracy.
– Nie patrzymy na tę sprawę pod kątem wywołania zamieszek. Taka eskalacja może się okazać niekorzystna dla wszystkich. Sądzę, że nasi sympatycy nie będą się kierowali niepotrzebnymi emocjami i nie dojdzie do jakiejś zadymy. Nie chcemy na siebie zwracać uwagi, a jedynie korzystać z przysługujących nam praw. Mamy już serdecznie dość trwania w stanie ciągłego zawieszenia w oczekiwaniu na kolejne przedłużenie obostrzeń „tylko o dwa tygodnie”. W czasie lockdownów musieliśmy zamknąć na stałe trzy lokale. Nie chcemy stracić kolejnych. Tym bardziej, że rząd nie kwapi się z odpowiedzialnym podejściem do zrekompensowania nam poniesionych strat – tłumaczy Marcin Krysiński.