Największy problem dotyczył przechowywania owoców. Z jednej strony starano się jak najdłużej zachować świeże owoce, przechowując je w zbożu, słomie czy plewach, pokrywając np. jabłka czy śliwki woskiem czy zalewając je tłuszczem. Stanisław Duńczewski, autor popularnych kalendarzy z XVIII w., radził, by jabłka zrywać razem z gałązkami „mając jednak tę przezorność, aby nie były dojrzałe, jednak nie bardzo zatwardziałe”. Szypułki należało naciąć i zalać smołą, jabłka zanurzyć w gorącym wosku, potem je obwinąć pakułami i wreszcie starannie zalać miodem, tak by owoce się ze sobą nie stykały. „Co wszystko uczyniwszy będziesz miał bez rok cały takie jabłka, jak by je dopiero z drzewa zerwał” – pisał Duńczewski, zaznaczając, że efekt tego „nie bez podziwienia i ukontentowania ludzi będzie”.
Ten skomplikowany sposób zapewne dziś na niewiele nam się przyda, ale inne pomysły mogą nas nadal inspirować. Nie tylko owoce były dostępne sezonowo, dotyczyło to też np. ryb wędrownych. Bardzo cenione jesiotry poławiano w ogromnych ilościach przez krótki czas ich wędrówki przez polskie rzeki, stąd pomysł na marynowanie tzw. jesiotrzyny. Według rękopiśmiennej receptury z ok. 1773 r. marynowano je w soli, kolendrze i jałowcu, a potem w razie potrzeby stopniowo wyjmowano z beczki, parzono wrzącym piwem, obsuszano na wietrze i podwędzano w dymie. Tę akurat recepturę zrealizował zaprzyjaźniony wytwórca Marek Michalak z Leźna k. Brodnicy – i naprawdę warto było.
O kiszeniu nie tylko kapusty, ale i rzepy (nieoceniona Grażyna Wiatr wyprodukowała właśnie sok z kiszonej rzepy inspirowany recepturą Szymona Syreniusza sprzed 400 lat) oraz buraków, jabłek, kalarepy, zielonego barszczu i innych produktów wspominałem wielokrotnie – fermentacja to zresztą jeden z najbardziej popularnych trendów kulinarnych ostatnich lat. Post, rytm natury i organizacja produkcji żywności sprawiały naszym przodkom nie lada kłopoty. Świeże mięso (oprócz drobiu) było dostępne głównie jesienią, ale mięso jadano przede wszystkim w święta, zwłaszcza na Boże Narodzenie i potem Wielkanoc. Stąd skojarzenie wędzenia i dymu ze świętem i radością, jakie mięso dawało tym, którzy mogli się nim najeść zaledwie kilka razy w roku. W czasach staropolskich rozwinięto niezwykłe pomysły na wędzenie mięs, ryb, najróżniejszych kiełbas i kiszek, owoców, a nawet warzyw (wszechobecną dawniej rzepę suszono, wędzono, wyrabiano z niej „kaszę” i „kwaszeninę”).
Chcielibyśmy przypomnieć zwłaszcza zapomniane „abuchty”, aromatyczne wędzonki wołowe inspirowane słynnymi jeszcze w międzywojennej Polsce wyrobami ormiańskimi. Przepis został zapisany w połowie XVIII w., ale zapewne jest sporo starszy. Pochodzi z wielkiej rękopiśmiennej książki kucharskiej, a właściwie spisanego na Wołyniu zbioru staropolskich książek kucharskich, który w przyszłym roku opublikujemy drukiem jako kolejny tom naszej wilanowskiej serii „Monumenta Poloniae Culinaria”. Płaty grubej na dwa palce wołowiny moczono w occie (piwnym lub owocowym), rozbijano drewnianym tłuczkiem i odstawiano po posoleniu. Po doprawieniu czosnkiem, kolendrą lub kminem suszono na słońcu albo/i podwędzano.
Na zimę jak znalazł!
STAROPOLSKI PRZEPIS – ABUCHTY WĘDZONE TAK ROBIĄ
Nakrajać cienko mięsa, a długo na dwa palce wzmią[s]z, a to z pieczen[i] zadniej ćwierci zrazowej śriedniej z białej i z ogonowej, namoczyć to w occie, z octu wyjąwszy, tłuc to dobrze wiercimakiem w niecce, obracając i z tej, i z owej strony, posolić dobrze, żeby poleżało w soli, ażby dobrze nasłoniało. Potym natarszy czostkiem albo koliandrem, albo i kminem, z jakiemi kto rad jada, ubić to raz i znowu potym zawiesić albo na słońcu, albo w dymie, a trzeba trzaskami kopcić albo na słońcu na wiosnę, a kiedy na słońcu, to trzeba solić dobrze.
Rękopiśmienna książka kucharska z połowy XVIII.
Felieton ukazał się w „Food Service" 11/2020 nr 200.