Przez wiele lat zaliczałem się do grupy tych pośrodku, jednak w tym roku bliżej mi już było do Kurta Schellera. Paweł Oszczyk też już jakiś nobliwy się zrobił. Tylko Darek Struciński ciągle niczym generał podczas bitwy stoi z boku, i chyba za pomocą telepatii kieruje swoim zespołem. Wiem, że pisałem i mówiłem to nieraz, ale zawsze zastanawiam się, jak on to robi, że ta impreza jest co roku jeszcze lepiej zorganizowana. W mojej ocenie główna część konkursu miała niebywale wyrównany poziom. Rola podwójnego jurora (jury degustacyjne i juror Tork) pozwoliła mi obserwować i oceniać wszystkie jego etapy. Najsłabiej wypadła konkurencja rozbioru ryby. Okazało się, że tylko dwie ekipy użyły właściwego noża do filetowania. Nie wiem, z czego to wynikało? Być może na etapie treningów nie mogli sobie pozwolić na zakup odpowiedniej liczby tusz kulbina, aby opanować ruchy. Plus stres związany z obcym miejscem oraz nadzorem sędziów. W efekcie niektóre filety wyglądały, jakby do ich obróbki użyto materiałów wybuchowych.
Jednych mogę pochwalić z czystym sumieniem. Ekipa z toruńskiego Copernicusa pracowała tak, że serce rosło. Główna konkurencja, która odbyła się następnego dnia, tylko przypieczętowała przekonanie o ich świetnym przygotowaniu. Cieszę się, że tym razem nagroda, którą przyznawałem samodzielnie, pokryła się z opinią reszty jurorów.
Tradycją też jest, że w Rynie dyskutuje się, a raczej wróży na temat nadchodzącej publikacji przewodnika „Main Cities of Europe” Michelina. I cóż w tym roku? Chłopcy z Poznania życzyli sobie trzeciego polskiego miasta zamieszczonego w czerwonej książeczce. Kolejna gwiazdka dla Amaro czy Andrei? A tutaj nic. Jeden nowy Bib (szczere gratulacje dla Beaty Gawędy i Daniela Pawełka), jedno nowe wyróżnienie też dla restauracji Daniela Pawełka – znam takich, co podejrzewają go o konszachty z przewodnikiem. Ja jednak jestem przekonany, że to najlepszy restaurator w Polsce.
Nie chcę tutaj powtarzać, co myślę o publikacjach Michelina, jednak to, co się dzieje, potwierdza moją opinię, że należałoby się skoncentrować na codziennej pracy z gościem, a nie na wyglądaniu przez okno „czy już jadą inspektory”. Napiszę jeszcze raz: to goście codziennie weryfikują naszą pracę i wystawiają nam cenzurki świetnie widoczne, chociażby w dziennych raportach sprzedaży. Oczywiście Michelin się zmienia, o czym świadczą gwiazdki przyznane streetfoodowym budkom w Singapurze, jednak ten egalitaryzm obowiązuje na rynkach, które przynoszą wydawniczemu biznesowi zyski. Okazuje się, że bliżej im na Daleki Wschód niż do Polski, a nas przegania Praga i Budapeszt.
Wiosna nadeszła, dlatego trzeba było ruszyć dalej w teren. Miałem okazję zawitać w świętym miejscu i zaznać blasku bijącego z kopuły Sanktuarium Licheńskiego. Odbył się tam konkurs poświęcony jesiotrowi i pozyskiwanemu z niego kawiorowi. Konkurs na dotarciu, bo to dopiero trzecia edycja. Jednak idea świetna i świetlana. Jesiotr to ryba pyszna, królewska i technicznie bardzo wymagająca, czyli na konkurs kulinarny idealna. Kawior, szczególnie ten produkowany w Polsce, wart promowania. W ogóle przykład tej ryby może posłużyć za symbol starań o powrót do najlepszych utraconych w polskiej kulturze kulinarnej produktów. Przecież jeszcze na początku XX w. jesiotry pływały w Wiśle. Impreza fajnie zorganizowana. Widać było wielkie zaangażowanie, w większości nieobytych konkursowo ekip. Dostrzegłem tutaj duży potencjał i życzę organizatorom wytrwałości.
Zaraz po przesłaniu felietonu do redakcji wybieram się do Jane w Antwerpii. To nagroda dla najlepiej zorganizowanej i czystej ekipy z tegorocznego Martella, ufundowanej przez markę Tork. Znowu świadomie wymieniam markę, bo taki rodzaj nagradzania kucharzy lubię najbardziej.