Hanna Szymanderska. Spotykałem się z nią wiele razy, nie tylko w Poznaniu. Zawsze bezkompromisowa, o ciętym języku. Trybun ludowy polskich kulinariów. Orędowniczka smaku spod strzechy i osoba, która potrafiła zebrać całą polską tradycję kulinarną do kupy. Wiecznie przekonywała mnie, że większość członkiń Kół Gospodyń Wiejskich jest w stanie zagiąć zawodowych kucharzy. Dworowałem z niej, że wyższość pań gotujących po opłotkach wynika najpewniej z większego niż u kucharzy upodobania do maggi i vegety (specjalnie napisałem małą literą). Jaka jest prawda, trudno dociec, a i dyskusji z Haneczką na tym łez padole na pewno nie dokończymy. Wiem jedno, nie będzie mi dane spotkać większego autorytetu i piewczyni polskiego folkloru kulinarnego.
Piotr Bikont. Krytyk kulinarny, reżyser, muzyk, tłumacz, publicysta. Człowiek orkiestra. Spotykaliśmy się przy różnych okazjach. W Poznaniu w 2012 r. mile mnie połechtał, chwaląc moje blogerskie wypociny. Potem zdarzyło się nawet, że zaprosił do wystąpienia w Gadającym Psie, a ja głupi spanikowałem i wykręciłem się brakiem czasu. Teraz już nic się nie da wspólnie zrobić. Zły jestem na siebie, bo wychodzi na to, że nie potrafię celebrować momentów, w których spotyka mnie ktoś lub coś wyjątkowego.
Leszek Horwath. Rzecz działa się w Krakowie przed którąś z edycji „Gęsiny na św. Marcina”. Do Ancory wparował facet z wąsem i krzyczał od progu: „Panie Adamie, jak pan tego nie docenisz, to będzie źle, ja to nawet do Poznania na 11 listopada wysyłam”. Potrząsał przy tym pudełkiem, w którym coś grzechotało. Tak właśnie poznałem Leszka Horwatha i fasolę niepodległości. Tak mi ta jego promocja fasoli poprzez świętomarcińską tradycję wlazła w głowę, że długo żyłem w przekonaniu o jego wielkopolskich korzeniach. To kolejny bezkompromisowy piewca lokalnego produktu, tym razem małopolskiego. Razem knuliśmy, jak powalczyć o ochronę tradycyjnego wędzenia, promować miody, suskę sechlońską i małe masarnie. Nauczył mnie kisić rydze i robić z nich barszcz, zanim jeszcze dowiedziałem się o istnieniu „Art of Fermentation” Sandora Katza. Odszedł tak niespodziewanie i niesprawiedliwie, że do teraz w to nie wierzę.
Jednak w Poznaniu podczas festiwalu życie toczy się dalej. Konkurs nalewek rozrasta się do niebotycznych rozmiarów. Piotr, jego pomysłodawca, byłby pewnie powalony liczbą 123 napitków do oceny. Ja za to zaszczycony zostałem możliwością osobistego spotkania ze Zbigniewem Sierszułą, nestorem polskiego nalewkarstwa. Mieszkamy od siebie zaledwie kilka kilometrów, a dopiero w Poznaniu miałem przyjemność uścisnąć dłoń i porozmawiać z mistrzem. Miałem też okazję zaspokoić mój głód rozmowy z Ewą i Piotrem Michalskimi z Togi. Ileż to razy przy różnych, głównie slowfoodowych okazjach umawialiśmy się na pogaduchy i wspólne działania, ale od zawsze na drodze stawał brak czasu. Myślę, że Hania byłaby bardzo zadowolona z tego, jak rozwinął się konkurs „Kaczki po poznańsku”. Pięć lat temu obydwoje byliśmy zgodni co do pięknej idei promowania tego lokalnego dania.
Na koniec wielkie podziękowania dla Wojtka Lewandowskiego za piękną organizację festiwalu, lecz jeszcze bardziej za to, że dopadł mnie w Piaskach i namówił na przyjazd.