Poprzez polskiego importera zapraszał nas producent wina San Marzano (nie pomidorów). W planie było zwiedzanie i wspólne gotowanie z lokalnymi szefami.
Wylądowaliśmy w Bari późnym popołudniem. Transfer do hotelu, szybka kąpiel i wyjazd do Polignano a Mare na kolację. Andrea Camastra jako lokales robił za przewodnika, więc czułem się w dobrych rękach. W restauracji Donna Gina zamówił to, co najlepsze. W ciągu jednego wieczoru zjadłem surowych owoców morza tyle co przez całe dotychczasowe życie. Surowe krewetki, langustynki, małże (tylko przegrzebki były usmażone), kalmary i kałamarnice. Wcinałem bez dodatków i czułem, jakbym jadł ocean. Po kolacji zobaczyliśmy jeszcze chyba najciekawiej położoną restaurację, jaką widziałem. Zlokalizowana w skalnej jaskini, z jednej strony miała widok z urwiska na zatokę, a z drugiej wewnątrz skalne jezioro.
Następnego dnia czekał nas wyjazd do Salumificio Santoro w Marinelli, małego, polecanego przez Slow Food producenta wędlin. Tak, wędlin, bo to, co mnie zaskoczyło, to wędzenie na południu Włoch. Zawsze myślałem, że ta technika konserwacji jedzenia jest typowa tylko dla krajów północy, gdzie jest mniej słońca. A tutaj proszę. Jakiż oni tam mają schab – petarda! Dla ścisłości, na południu półwyspu Apenińskiego wędzi się również ser – scamorza.
Po wędlinach udaliśmy się do piekarza – wicemistrza świata w panettone, Emanuele Lentiego. I tutaj rzecz, na którą zwróciłem uwagę, a powtarzała się ona przez cały wyjazd: większość małych biznesów prowadzona była przez rodziny. Babki, dziadkowie, ojcowie, matki i dzieci – wszyscy pracują i żyją w swoich sklepach, masarniach, piekarniach. Podoba mi się to bardzo. Wielkim fanem słodkości nie jestem, więc koncentrowałem się na wytrawnych wypiekach. Zjadłem najlepszą w życiu focaccię i do tego genialną zieloną papryczkę, szybko obsmażoną na oliwie i doprawioną solą morską. Mile zadziwiła mnie dojrzewająca ricotta i sałatka z czerstwego chleba, pomidorów, papryki, ogórka, cebuli i oregano, zalana wodą z oliwą. Proste, oparte na świetnych składnikach cuda. Czuć było szacunek dla tradycji i wstręt do kombinowania.
Po południu odwiedziliśmy Cantine San Marzano. Rozsiedliśmy się w salce do testowania i spróbowaliśmy całego spektrum ich win. Verdeca, Salento, Primitivo i Negroamaro są jak kartka z podróży. Udało się w nich zamknąć klimat i wrażenia z Apulii.
Wieczór spędziliśmy w La Barca w Marina di Pulsano, gdzie szef Salvatore Carlucci pokazał nam nowy obraz kuchni południowych Włoch, niestandardowe połączenia i aranżacje. Było naprawdę fajnie siedzieć w restauracji pełnej biesiadujących Włochów, gdzie rządzi radość wspólnego stołu.
W piątek zaczęliśmy przygotowania do No Menu Dinner. Najpierw zakupy. Zażądałem mięsa. Pojechaliśmy do Francesco Camassa w Grottaglie. Zacząłem wypytywać o podroby, a on od razu, ciach, zaczął wycinać dla mnie móżdżek jagnięcy. Gdy wspomniałem o sezonowaniu na sucho, już siekał na tatara pół roku sezonowany rostbef. Ten człowiek był w naturalny sposób zachwycony tym, że może zaprezentować komuś efekty swojej pracy. Bez napięcia na biznes. Tak po prostu, szczerze, chwalił się tym, co ma najlepsze. Potem jeszcze owoce morza dla pozostałych i powrót do hotelu na przygotowania mise en place. W trakcie odwiedził nas Darek Barański, który ot tak wyrwał się ze stażu u producenta mozzarelli. Kocham takie klimaty.
Kolacja była śmieszna, bo widać było, że szefowie z Włoch byli przygotowani, my z Polski graliśmy zaś coś w rodzaju jam session – w obcej kuchni, ale za to na produktach, które nas wcześniej zachwyciły. Ja jako jedyny (nie licząc amuse bouche Jacka) podałem mięso. Każdy pokazał swój styl i duszę. Goście klaskali, lecz ile w tym było kurtuazji, nie wiem.
Czekam, co będzie się działo, gdy Włosi przyjadą jesienią do Warszawy z rewizytą. Ogromnie jestem ciekaw freestyle’u w ich wykonaniu.